Recenzję przygotował Michał Pawlak
Ktoś obudził Wojciecha Bąkowskiego, wyciągnął go z łóżka w przepoconej koszuli, postawił do pionu i podał mikrofon.
Mam wrażenie, że Diabeł to nie jest dobry album żeby zaczynać z Bąkowskim. Niwea, zrealizowana razem z Dawidem Szczęsnym, nie zestarzała się w ogóle, a łatka kultowej płyty zachęca do powrotu do niej raz na jakiś czas. Jesteśmy jednak czternaście lat później, a tym razem słynny wokalista zebrał się razem z Janem Piaseckim z londyńskiego kolektywu Uncanny Valley, by wspólnie utworzyć <<Gerdę>>. Do surowego i bezekspresyjnego głosu Piasecki, odpowiedzialny za elektronikę i perkusję, dobrał równie ciężkie i twarde melodie.
Ze wszystkich utworów na Diable najlepiej wypada dla mnie ten, który jest najcięższy i najtwardszy, czyli czwarty na albumie, Potwór. Z drugiej jednak strony na wielu utworach doświadczymy też tej łagodniejszej strony Gerdy – podczas odsłuchu ma się nieustanne wrażenie, że słyszymy jakąś bardzo intymną opowieść należącą do samego Bąkowskiego. Najwięcej jej chyba słychać na Serduszku, gdzie pojawiają się mistyczne postaci ojca, matki, czy brata.
Cały album zamyka równie mistyczny Zegar, jeden z promujących projekt wypuszczonych wcześniej singlów. Rysujący mroczny pejzaż z biblijnymi postaciami utwór szybko porzuca wysoką narrację i sprowadza płytę na ziemię. Bo Gerda to nie tylko nordycka bogini płodności, ale współcześnie częściej polska firma produkująca drzwi i zamki do mieszkań.
Ten typ narracji wychodzi Bąkowskiemu bardzo dobrze, a fani głodni jego charakterystycznego głosu będą zadowoleni, jednak trudno tu mówić o rewolucji w stosunku do projektu Niwea. Nie udało mu się tym razem powtórzyć sukcesu albumu z 2010 roku, a Diabeł przypomina jedynie jak dobry jest starszy od niego materiał. Może po prostu Bąkowski zawiesił sobie poprzeczkę za wysoko?
Ulubione utwory: „Potwór”, „Zegar”
10 kwietnia 2024