Artykuł przygotował Krzysztof Szyc
W 2024 roku swoje 30-lecia świętowały albumy z roku 1994. Ten rok jest, w mojej opinii, jednym z najbardziej udanych w historii muzyki. Płyty, które zostały wtedy wydane, dawały potężnego kopa do rozwoju poszczególnych gatunków, wywierając wpływ na współczesną popkulturę. Dokonałem subiektywnego wyboru 30 z nich, które chciałbym Wam przybliżyć. W większości będą to pozycje znane, ale możliwe, że będzie parę zaskoczeń. Nie jest to ranking. Muzykę z poniższych nagrań prezentowałem dla Was w ramach audycji „Smells Like Toxic”, a opisy publikowałem w formie rolek na swoim Facebooku i Instagramie. Ten tekst to zebranie ich w jedno miejsce. Zapraszam na część 1.
Nirvana – MTV Unplugged in New York
Zaczynamy od pozycji legendarnej, która była swoistym pożegnaniem ery grunge’u. Nagrany przed, a wydany po śmierci Kurta Cobaina koncert pokazał inne oblicze Nirvany: stonowane, ciche i ciepłe. Nie zagrali największych hitów, pojawiły się utwory Vaselines i Meat Puppets, a także dali nowe życie przebojowi Davida Bowie. Zakończenie występu klasykiem Leadbelly’ego wydawało się znamienne, biorąc pod uwagę późniejsze wydarzenia, i porusza za każdym razem. Nirvana tym koncertem ustaliła standard serii MTV Unplugged, i do teraz jest on uznawany za jeden z najlepszych.
Alice In Chains – Jar Of Flies
Podobnie jak w przypadku Nirvany, EP-ka ukazuje akustyczną stronę grunge’owej legendy. Materiał został zarejestrowany w tydzień, a utwory były pisane na bieżąco podczas sesji. Nie wiązano z tym wydawnictwem wielkich nadziei. Miała być to pozycja na przeczekanie do premiery trzeciego krążka formacji. Tymczasem „Jar Of Flies” osiągnęła wielki sukces, docierając do 1. miejsca listy Billboard 200, będąc pierwszą akustyczną EP-ką, która tego dokonała. Kawałki, które miały być jedynie uzupełnieniem dyskografii, stały się przebojami dorównującymi popularnością takim utworom jak „Rooster”, „Would?” czy „Man In The Box”.
Soundgarden – Superunknown
Zamykając temat grunge’owy, wrzucamy na ruszt czwarty album Soundgarden. Ostatni wielki album tej ery, będący jej ostatnim tchnieniem. Soundgarden przykuł uwagę mainstreamu już wcześniej, przy okazji albumu „Badmotorfinger” z roku 1991. „Superunknown” wydaje się być jednak dziełem najpełniejszym, gdzie wszystkie elementy ich stylu zostały dosmakowane i dopięte w świetnie wyprodukowanych utworach. Pomimo świetnego obrazu całości, nie można pominąć jednego utworu, mianowicie „Black Hole Sun”. Jeden z najlepszych utworów lat 90., wraz z klipem, zapewnił grupie z północnego zachodu USA nieśmiertelność.
Blur – Parklife
Wielka Brytania pozazdrościła Stanom grunge’owej rewolucji i wyczekiwała na moment, kiedy kotłujący się w scenie niezależnej brit pop będzie na językach całego świata. Na czele peletonu stały Oasis i Blur, które w iście brytyjski sposób nakręcały kołowrotek, okazując sobie niechęć. Londyński Blur, w przeciwieństwie do wyszczekanych braci z północy, miał uosabiać hipsterski artyzm i ironię, co idealnie oddał pstrokaty teledysk do tanecznego hitu „Girls & Boys”. Trzeci album Blur „Parklife” dał grupie szansę wejścia do mainstreamu i dał zespołowi 1. miejsce w britpopowym pościgu. Co prawda na krótko, bo w Manchesterze rodziła się mocna konkurencja.
Oasis – Definitely Maybe
Jak wchodzić do elity, to z buta. Oasis dziarskim krokiem wsiedli do brit popowego pociągu i już za sprawą swojej debiutanckiej płyty stali się jedną z gorętszych nazw na rynku brytyjskim. Grupa z Manchesteru jawiła się jako głos robotniczej części społeczeństwa, co idealnie uzupełniło się z ich buntowniczym image’em. Jak dodamy do tego świetnie napisane rockowe hymny, mamy zespół, z którym wielu Brytyjczyków mogło się utożsamiać, śpiewając ich utwory i sącząc kolejne pinty w pubie po ciężkim dniu w pracy. Co prawda to następny album Oasis „(What’s The Story) Morning Glory” zrobił z nich gwiazdy światowego formatu, to Noel Gallagher przyznaje, że „Definitely Maybe” jest jedynym albumem, z którego jest w pełni zadowolony. Chociaż w jego przypadku można mieć do takich deklaracji dystans.
The Cranberries – No Need To Argue
W trakcie promowania swojej debiutanckiej płyty The Cranberries zaczęli odczuwać frajdę z głośniejszego i cięższego brzmienia, jakie udawało im się uzyskać na koncertach. Próba przełożenia tego w warunki studyjne okazała się rewelacyjna w skutkach. Oczywiście przy okazji drugiego albumu „No Need To Argue” nie można mówić o wielkiej rewolucji, natomiast przesunięcie ciężaru względem debiutu może być zauważalne. Nie ma co ukrywać, że sukces tej płyty to w dużej mierze utwór „Zombie”, który mimo swej posępnej aury stał się wielkim hitem, granym w stacjach radiowych po dziś dzień. Ta płyta potwierdziła, że Żurawinki mogą być kolejnym wielkim irlandzkim bandem na miarę U2.
Jeff Buckley – Grace
Jeff Buckley robił wszystko, by nie powtórzyć błędów swojego ojca Tima, który co prawda świecił sukcesy na scenie muzycznej przełomu lat 60. i 70., jednak problemy z alkoholem i narkotykami okazały się dla niego zabójcze. Nie udało się, jednak Jeffa Buckleya nie zabrały używki, a rzeka. Przeżył ojca o 3 lata. Za życia udało mu się wydać tylko jednak jedną płytę, jednak taką, po której pojawia się pytanie, czy przypadkiem nie przerósł on legendą swego taty. „Grace” to album, który wyniósł „bardowe” songwriterstwo na inny poziom, dostosowując je do rzeczywistości alternatywnego rocka lat 90. Umieszczona na albumie wersja utworu „Hallelujah” Leonarda Cohena wskrzesiła wręcz karierę Kanadyjczyka. Jeff Buckley swoją charyzmą miał potencjał na zostanie „najtisowym” Elvisem Presleyem. Jego falsetujący wokal, przepełniony emocjami, mógł stanowić drogowskaz dla takich wokalistów jak Matt Bellamy, Thom Yorke czy Chris Martin. „Grace” mogło być początkiem dobrze zapowiadającej się kariery muzyka. Los miał jednak inne plany.
Nick Cave and The Bad Seeds – Let Love In
Rozbuchane lata 90. wydawałyby się być ciężkim czasem do robienia kariery dla tak lirycznego i onirycznego artysty jak Nick Cave. Pomimo rozpoczynania kariery na przełomie lat 70. i 80., to połowa lat 90. okazała się być dla niego kluczowym okresem działalności. Album „Let Love In” jest już ósmym albumem Nick Cave and The Bad Seeds, jednak faktycznie od tej płyty dopiero można mówić o dużym zainteresowaniu tym składem. Wraz z następnym krążkiem „Murder Ballads” i pamiętnym duetem z Kylie Minogue ta płyta jest niekwestionowanym klasykiem, jeśli chodzi o działalność Australijczyka i Złych Nasion. W czym tkwi fenomen? Ta płyta jest po prostu wypełniona świetnymi utworami, które są tak ponadczasowe i uniwersalne, że mogłyby być wydane w każdym innym możliwym roku. Zresztą tak chyba trzeba patrzeć na Nicka Cave’a. Jako na artystę zawieszonego w czasie.
Weezer – The Blue Album
Mimo że na początku przełomu lat 80. i 90. kapele zaczęły zrywać z symbolem wielkiego rockowego herosa, to trzeba przyznać, że czterech gości zdobiących niebieską okładkę jest już tego totalnym przeciwieństwem. Oto właśnie narodził się geek rock. Debiutancki, nienazwany album Weezera, potocznie znany jako „The Blue Album”, to zbiór 10 emocjonalnych utworów, które dały szansę wierzyć wszystkim „tym niefajnym”, że jest dla nich miejsce w świecie rocka. Weezer stał się ich ambasadorem i coś, co mogło być uznawane za brak imidżu, przekuli w swoją mocną stronę, budując jedną z mocniejszych karier w latach 90. Pomimo faktu, że zespół stał się światową gwiazdą, to fani i tak ich cenią najmocniej za ten niepozorny debiut. Oddziaływanie tej płyty było naprawdę silne, o czym mówił Chino Moreno z Deftones: „Chętnie bym do nich dołączył, gdybym otrzymał taką propozycję”.
Sunny Day Real Estate – Diary
Ponownie zaglądamy do Seattle, gdzie znów paru niepozornych chłopaków stworzyło legendarną pozycję, nie do końca zdając sobie z tego sprawę. Po wydaniu „Diary” Sunny Day Real Estate rozpada się z powodów personalnych oraz braku sukcesu i perspektyw. Basista z perkusistą dołączają do Dave’a Grohla, rozkręcając początkowe Foo Fighters. Wydaje się, że ten etap jest zamknięty. W międzyczasie ich debiutancki album obrasta kultem i fani emo od północnego zachodu po Florydę żądają powrotu grupy. Obecnie emo i post-hardcore wydają się naturalnym połączeniem, często będąc uważane za tożsame. Możliwe, że Sunny Day Real Estate nie byli pionierami tego blendu, jednak ich nieoczywista popularność pomogła to usadzić w muzycznych realiach. Ich największy przebój „Seven” jest tego najlepszym przykładem.
30 stycznia 2025